top of page
  • chali

Złote wybrzeże, złoty piasek, złoty czas


Dzień 47 – 52

„To już jest koniec, nie ma już nic, jesteśmy wolni…” i w końcu możemy odpocząć od drogi. 2668km wschodnim wybrzeżem Australii to przepiękna przygoda, lecz także dosyć wyczerpująca. Tak więc przybywając do Gold Coast/Złote Wybrzeże (nazwa miasta, a nie nazwa wybrzeża) liczyliśmy mocno na odpoczynek. Potrzebowaliśmy go. Koniecznie. Tu i teraz.

A do odpoczynku potrzebne jest jakieś przyzwoite lokum. A najlepiej apartament. Po dwóch tygodniach gnieżdżenia się na kilku metrach kwadratowych, w końcu przyszła pora na coś większego. 120m2. 3 pokoje. 2 łazienki. Obszerny balkon. Przepiękna panorama na miasto rozciągająca się z 15 piętra. Widok z balkonu palce lizać.

Basen Jacuzzi na dole. A u naszych stóp całe miasto, które wieczorem mieniło się kolorami. Jakby to rzekła Pani premier Szydło. Nam się to należało.


I naprawdę nam się to należało, bo nasze ciała po 2 miesiącach podróży (tak tak, to już prawnie 2 miesiące jak rozpoczęliśmy swoją przygodę) odmówiły nam posłuszeństwa. Ból gardła u Magdy, a u mnie angina w najgorszej postaci, tak że ciężko było cokolwiek przełknąć. Całe szczęście dzieci zdrowe, a do naszej apteczki spakowaliśmy także i antybiotyk. W przeciągu 1 dnia postawił mnie na nogi (u Magdy nie był konieczny) i wróciłem do świata żywych. A że czas naszej kuracji zbiegł się z końcówką Australian Open, to leżąc w łóżku rozkoszowaliśmy się tenisem z najwyższej półki.

Gold Coast to mekka surferów – Surfer’s Paradise. Niech was nie zmylą wielkie wieżowce czy apartamentowce ciągnące się tuż na brzegiem Oceanu. To nie stolica australijskiego biznesu. To stolica surfingu. I to właśnie po to zjeżdżają tu ludzie z całej Australii. Przyjechaliśmy również i my.

Najlepszą perspektywę na całe wybrzeże można złapać ze „Sky Point”. Taki tam drapacz chmur w Gold Coast. Najwyższy budynek w Australii. 321 metrów. Wjazd windą zajmuje jedynie 47 sekund.

A z góry roztacza się przepiękny widok na ciągnącą się kilometrami plaże oraz cała okolicę. Na kilku drapaczach chmur w życiu już byliśmy, ale na takim położonym tuż przy plaży jeszcze nie. I musimy przyznać, że robi to wrażenie. Z tej perspektywy wszystkie pozostałe wieżowce (no może poza kilkoma innymi naprawdę wysokimi) wydają się być maleńkie.




Wieżowce wieżowcami, ale przecież to stolica sufringu. A więc na lekcje surfingu przyszła i pora. Początkowo mieliśmy w planie zapisać się oboje (ja i Magda), ale ostatecznie skończyło się tylko na mnie, bo ocean był bardzo wymagający. Po 2h nauki czułem się wymęczony jak niezłym treningu na siłowni. Duże fale stanowiły nie lada wyzwanie. Zasapany, ale zadowolony odtrąbiłem sukces, to jest samodzielne surfowanie na fali. Zdjęć brak, ale musicie uwierzyć mi na słowo. A więc pasowanie na surfera zaliczone. Podobało się.


Co robić poza surfingiem w Gold Coast? Jest tu trochę atrakcji do których można podjechać miejskim tramwajem G-link. My jednak postanowiliśmy sobie odpuścić parki rozrywki czy oceanarium (te atrakcje mamy już przecież zaliczone tyle, że w Melbourne i Sydney). W pozostałe dni leniwie wałęsaliśmy się po plaży. Kapaliśmy się.

Spotkaliśmy także znajomych naszych znajomych. Basia (dziewczyna z Polski, która mieszka obecnie w Australii właśnie na Gold Coast) dzięki za krótkie, ale owoce spotkanie.


Można by rzecz sielanka, gdyby nie jedno malutkie wydarzenie z meduzą (takie małe niebieskie zwierzątko). Oczywiście już na wstępnie chcemy zaznaczyć, że ostatecznie nic złego się nie stało, ale musimy się przyznać, że jedna meduza poparzyła Matyldzie rękę. Było trochę płaczu. Trochę okładania ręki lodem. Było minęło. Ale do dnia dzisiejszego jak się spytać Matyldy jak jest na wakacjach to można usłyszeć „Fajnie, tylko jeden dzień był nie fajny, ten z meduzą”. A więc meduzy zaliczone ;-)

4 dni zleciały „jak z bicza strzelił” i 29 stycznia przyszło nam spakować swoje manatki. Wykąpać się po raz ostatni w naszym basenie i wyruszyliśmy w drogę do Brisbane.

30 stycznia wcześnie rano o 8:30 mieliśmy samolot do Nowej Zelandii. W Brisbane zamelinowaliśmy się w niedaleko lotniska w Ibis Budget. Tani, skromny, mały, ale czysty pokój. W sam raz na wyspanie się przed porannym wylotem.

Żegnaj Australio. 52 dni w podróży za nami. 30 dni podróży w Australii. Zobaczyliśmy wiele, choć wiele do zobaczenia jeszcze pozostało. Pewnie kiedyś jeszcze tu wrócimy. Witaj Nowa Zelandio.


58 wyświetleń0 komentarzy

Ostatnie posty

Zobacz wszystkie
bottom of page