top of page
  • chali

Pierwsze 900km za nami...



Dzień 35 – 41

Pierwszy tydzień jazdy kamperem za nami. Jak to się stało? Kiedy to się stało? No i dlaczego nic nie pisaliśmy? No wiec wyjaśniam. Nie pisaliśmy, bo byliśmy cały czas w drodze. I szczerze mówiąc po całym dniu zwiedzania, jazdy kamperem, bieganiu po lasach deszczowych czy plaży nie bardzo starczało sił i chęci do tego aby jeszcze napisać to i owo. No dobra ale do rzeczy.


Poznajcie naszego towarzysza drogi. Kamper - Mercedes. Poznajcie się. Wybraliśmy takiego dużego, 6 osobowego, pomimo tego, że nas jest tylko 4-ka. Ale jeżeli mamy tu zamieszkać przez kolejne 2 tygodnie nie wyobrażaliśmy sobie przebywania w czymś mniejszym. Z pewnością się da (i widzieliśmy to w Australii podczas naszej podróży wielokrotnie), ale postanowiliśmy zapewnić sobie odrobinę więcej komfortu. Kamper okazał się być większy niż myśleliśmy. No taka mała „ciężarówka”. Trzeba się będzie jakoś do tego przyzwyczaić.

Po załadowaniu 4 plecaków do środka, Franek i Matylda, sobie tylko znaną techniką, od razu wdrapali się do łóżka nad głową kierowcy, radośnie oznajmując „to łóżko jest nasze”. I tak już zostało na całą drogę. A nam zatem przypadła prycza na tyle samochodu. I tak oto wprowadziliśmy się do naszych 4 kółek i ruszyliśmy w dłuuuuga drogę.


Krótkie podsumowanie pierwszych 7 dni w Kamperze:

1. Dzień 35: Cairns –> Palm Cove –> Kuranda Barron Falls -> Milla Milla Falls

2. Dzień 36: Milla Milla Falls -> Mamu Tropical Skywalk -> Mission Beach

3. Dzień 37: Mission Beach

4. Dzień 38: Mission Beach – Townsville

5. Dzień 39: Townsville –> Magnetic Island –> Airlie Beach

6. Dzień 40: Airlie Beach

7. Dzień 41: Airlie Beach -> Whitsunday Islands -> i dalej w drogę ...

Jak widać na przestrzeni tego tygodnia wiele się działo, ale gdyby podsumować to w kilku zwięzłych punktach, to można by to podzielić na:


Wodospady (dzień 35 i 36):

Ku mojemu zaskoczeniu Australia nie jest taka płaska. W szczególności na północy kontynentu góry, pagórki, wzgórza były na porządku dziennym. Przy tym jest bardzo, ale to bardzo zielono. Aż kipi od tej zieleni.

I to właśnie tu, płaskowyż Atherton (Tableland Atherton) wybraliśmy na początek naszej podróży. Wszystko po to aby zobaczyć kilka wodospadów, a w niektórych z nich to i nawet się wykąpać. Trzeba wiedzieć, że wodospadów jest tu jak mrówków (czyli, że dużo) i można by spędzić tu i kilka dnia tylko na ich zwiedzaniu. My wybraliśmy Barron Falls oraz Milla Milla Falls.


Barron Falls położony jest niedaleko Kurandy, górskiej turystycznej miejscowości do której można dotrzeć kolejką linową (7,5km długości), zabytkowym pociągiem lub tak jak zrobiliśmy to my czyli samochodem. Po 10 minutach spaceru przez las ujrzeliśmy ogromny, wysoki na 125 metrów, wodospad „Barron Falls”. Robi wrażenie. No ale tu z pewnością się nie wykąpiemy



Wykąpaliśmy się za to w Milla Milla Falls. To zdecydowanie mniejszy (18 metrów), bardziej kameralny wodospad. Woda spada do niewielkiego stawu w którym można popływać. Woda lekko zimna, ale jakże odświeżająca, w szczególności jak się podpłynie pod sam wodospad. Rewelacja. A dodatkowo w stawie i wypływającej z niego rzeczki, można spotkać żółwie wodne.

Lasy Deszczowe (dzień 36):

Tak wiemy. Nie byliśmy w najsłynniejszym i najstarszym lesie deszczowy w Australii (Daintree Rainforest), ale na północy kraju lasów deszczowych jest pod dostatkiem. Więc jadąc z Milla Milla Falls do Mission Beach (dzień 36) zatrzymaliśmy się w „Manu Skywalk”.

Taki spacer w koronach drzew lasu deszczowego. Spędziliśmy tam 1,5h i już wiemy, że decyzja o odpuszczeniu Daintree Rainforest była słuszna. Dlaczego? No dlatego, że spacerując po lesie, już po 20 minutach rozpoczęły się marudzenia Franka i Matyldy, które kończą się zazwyczaj tym, że dzieciaki lądują nam na tzw. barana. Las, nawet ten deszczowy, to nie jest najlepsza atrakcja dla dzieci. W tej sytuacji nie chcę myśleć, co by się działo gdybyśmy wybrali się na całodzienną wyprawę do Daintree. No ale nam się podobało, w szczególności wieża widokowa na samym końcu. A wszystko to bez tłumów. Tylko my i las deszczowy i dźwięki natury.

Plaże i urokliwe zatoczki:

Co prawda plaż to mają tu pod dostatkiem, a ludzi na nich niewiele lub wcale. Dla nas to bosko. Gorzej tu trochę z kąpielami morskimi. Pomimo, że woda w morzu koralowym jest ciepła, wręcz idealna to w wielu miejscach jest zakaz kąpieli. W wszystko za sprawą krokodyli słonowodnych (w niektórych rejonach wybrzeża występują wolno żyjące w naturze krokodyle) oraz przede wszystkich za sprawą trwającego obecnie sezonu na trujące meduzy (Marine stringers). W rezultacie aby bezpiecznie wykąpać się w morzu trzeba znaleźć ogrodzone siatką strzeżone przez ratownika kąpielisko lub taką plażę gdzie obecnie meduz i krokodyli brak.


--> Palm Cove (dzień 35)

Urokliwa plaża z palmami jak sama nazwa wskazuje. Nasza pierwsza w trakcie naszej podróży, na której to niestety nie mogliśmy wykąpać się nawet w strzeżonym/ogrodzonym kąpielisku, bo do środka dostał się mały krokodyl słonowodny. Pozostał zatem tylko spacer plażą i moczenie kostek w wodzie.

--> Mission Beach (dzień 37 - 38)

Tu postanowiliśmy spędzić 2 noce. Plaża jest przepiękna, piaszczysta. Pusta. Puściutka. Tylko dla nas. No i długa, co najmniej na 5-7km, idealna do biegania, więc 10km zaliczone, a jakże ;-).

A co najważniejsze przy plaży znaleźliśmy darmowy kamping z dostępem do prądu, pryszniców, ubikacji, girlla, placu zabaw, mini parku wodnego. Kamperowa bajka. Infrastruktura na szóstkę z plusem (później przekonaliśmy się, że taki standard to nie wyjątek). No i ta plaża tuż pod nosem naszego kampera. Dzieci się wybawiły. My trochę odpoczęliśmy. Idealny przystanek by dalej ruszyć w pełni sił w drogę.

--> Townsville & Magnetic Island (dzień 38 - 39)

Townsville to całkiem duże miasto, z bardzo fajną promenadą („The Strand”) na której pełno jest atrakcji sportowo-rekreacyjnych. Nie mogła nas tam zabraknąć. No, ale na noc jednak zatrzymaliśmy się 30 km od miasta aby móc cieszyć się po raz kolejny darmowym kampingiem tuż przy samej plaży. Ale to nie z powodu darmowego kampingu tu zawitaliśmy.


To Magnetic Island. Górzysta wyspa potocznie nazywana tu „Maggie”, oddalona o 30 minut rejsu promem, była kluczowym powodem przybycia do Townsville.

Można tu wybrać się na krótsze i dłuższe wędrówki górskie prowadzące do urokliwych plaż. My w sposób oczywisty będąc z dziećmi odpuściliśmy sobie wszelkie wędrówki bo dobrze wiemy, że ostatecznie skończyło by się to tzw. „baranem” (czyli my idziemy, a dzieci na barana). Trochę szkoda bo można podczas tych wędrówek spotkać dzikie zwierzęta (np.: Koale), no ale jak się ma dzieci to niestety odradzamy chodzenie godzinami po górskich szlakach w lejącym się z nieba upale (35 stopni).


To co zatem udało nam się zrobić to po prostu wykąpać przy kilku plażach (a jest ich tu aż 26), a nam najbardziej przypadła do gustu Alma Beach. Mała zatoczkowa plaża w której po raz pierwszy mogliśmy wykąpać się w otwartym morzu (bez otoczonego siatką i bojkami kąpieliska). A Franek nurkując to nawet widział płaszczkę.


--> Airlie Beach & Whiteheaven Beach (dzień 40 – 41)

Ta pierwsza nazwa (Airlie Beach) to nie nazwa plaży tylko miasta w którym spędziliśmy 2 noce. i miasto to jest główna bazą wypadową na archipelag wysp Whitsunday Islands. To właśnie tam znajduje się bajkowo-biała plaża „Whiteheaven Beach”. Aby się tam dostać wykupiliśmy całodzienny rejs. No i nie ma to jak kawka na pokładzie o poranku, bo wypłynęliśmy wcześnie tak około 7:30.

Na wyspę dopływa się po mniej więcej 2h. Zrzucamy kotwice i na sam brzeg dopływamy już małym pontonem tzw. zodiakiem. Następnie wspinamy się na niewielkie wzgórze. Jest niesamowicie gorąco i pocimy się jak „dzikie świnie”. Jednak malowniczy widok jaki rozpościera się ze szczyty rekompensuje wszystko.

A później? No a później to już prosta droga na samą plażę Whiteheaven Beach. I trzeba przyznać, że tak jak wskazuje nazwa, jest boska i jest biała. Czegoś takiego jeszcze nie widzieliśmy. Zobaczcie sami.

A tak to wszystko wygląda z lotu ptaka. Czasem warto by było nim być.

Z pozdrowieniami z "whiteheaven beach" ;-)

--> Rafa Koralowa (dzień 41):

Tak się akurat złożyło, że w ramach tego samego rejsu co na „whiteheaven beach” mieliśmy także i nurkowanie na rafie koralowej (Magda i Ja), a dla nie nurkujących snorkeling (Franek i Matylda). Niestety jakieś 3 lata temu przez ten rejon przeszedł ogromny cyklon, który mocno dał się we znaki okolicznej rafie koralowej. Całe szczęście jest jeszcze kilka zatoczek w archipelagu Whitsundays, którym udało się zachować (choć nadwątloną) rafę koralową.


I właśnie przy jednej z takich zatoczek zacumował nasz statek. Najpierw nurkowałem ja, a Magda została z Frankiem i Matyldą. A później zmiana ról i czas na Magdę. Ponoć to co zobaczyliśmy podczas nurkowania to tylko 15% tego co było przed cyklonem. I musimy to przyznać, że było OK, ale bez rewelacji.

O ironio, to co natomiast zrobiło na nas niesamowite wrażenie to snorkling (czyli maska i rurka). Rafa tuż pod powierzchnią wody aż kipiała życiem. Koralowce były bujne i mieniły paletą kolorów. A co najważniejsze Franek i Matylda byli tam z nami. I to chyba ta właśnie kombinacja dała ten niesamowity efekt. Że robiliśmy to wszyscy razem.

Nasze dzieciaki bez strachu wskoczyły do wody (oczywiście były kamizelki) i podziwiały razem z nami uroki rafy koralowej. To właśnie tu Franek nauczył się pływać z maską i rurką, a Mati podziwiała rafę z perspektywy deski z wizjerem. Rewelacja. Poprosimy o więcej. Tak sobie myślimy, że to dobry wstęp do tego aby także Franek i Matylda w przyszłości nurkowali razem z nami. No a pływanie na pontonie (zodiaku) to najlepsza zabawa na świecie.

PODSUMOWUJĄC:

Tak oto minął nam pierwszy tydzień w Kamperze. Tydzień intensywny. Urozmaicony. Każdy dzień inny. Każdy bez nudy. Jak na razie podoba się choć czasem na koniec dnia łapie nas zmęczenie. W szczególności jak kończymy jazdę już po zmroku. Ale po prostu brakuje nam czasu na przejazdy za dnia, bo dnia nam szkoda.


100 wyświetleń2 komentarze

Ostatnie posty

Zobacz wszystkie
bottom of page