top of page
  • chali

1770 + 1768 = 2668

Dzień 42 – 47

Gdybyśmy mieli opisać w kilku słowach nasz drugi tydzień w kamperze, to wydaje się, że najbardziej pasowałyby: (1) intensywniejszy, (2) nudniejszy, (3) gorętszy.

Intensywniejszy, bo… :

Bo jeżeli spojrzeć na zrobione kilometry to uzbierało się tego aż 1768km stąd w tytule (jeden, siedem, sześć, osiem). Średnio wychodzi 295km dziennie, ale zdarzały nam się także i dni kiedy robiliśmy ponad 500km. Dłuższe przejazdy, przekładały się na mniej czasu na atrakcje. No ale jakoś do tego Brisbane musieliśmy dojechać na czas czyli by oddać kampera 25 stycznia o godzinie 13:00.

Nudniejszy, bo …:

Bo 700km odcinek pomiędzy Airlie Beach, a miastem o nazwie „1770”, na który trzeba przeznaczyć zazwyczaj 2 dni, był raczej mało ciekawy i traktowaliśmy go w kategorii „tranzyt”. Z kolei później, z braku wystarczającej ilości czasu nie mogliśmy w pełni wykorzystać potencjału np.: Hervey Bay (o tym za chwilę).

Gorętszy, bo …:

Bo tak się złożyło, że żar kilka razy lał się z nieba i temperatury dochodziły do 40 stopni. No a wiadomo, że jak gorąco to mniej się chce, a dzieci więcej marudzą. A jak dzieci więcej marudzą, to każdy rodzic wie, że nie jest dobrze.

Nie znaczy to, że nam się nie podobało, ale z naszego punktu widzenia (choć nie należy tego brać za fakt) drugi tydzień był po prostu mniej spektakularny. Dlaczego tak? O tym za chwilę.

Trasa tygodnia drugiego, a właściwie było to tylko 6 dni, wyglądała następująco:

1. Dzień 42: Airlie Beach -> Sarina Beach -> Rockhampton

2. Dzień 43: Rockampton -> Yeppoon -> 1770

3. Dzień 44: 1770 -> Bundaberg -> Hervey Bay

4. Dzień 45: Hervey Bay –> Noosa Heads

5. Dzień 46: Noosa Heads -> Gold Coast

6. Dzień 47: Gold Coast -> Brisbane

Drugi tydzień rozpoczęliśmy od przejechania długiego 700km odcinka mało malowniczej trasy. Po drodze, nie licząc „Sarina Beach” oraz Yeppoon, minęliśmy kilka większych, raczej bezbarwnych miast jak Mackay oraz Rockhampton.

To pierwsze - Mackay (curkowa stolica Australii) - zdecydowanie prowadzi jak na razie w naszym konkursie na najmniej ciekawe miasto jakie widzieliśmy w Australii.

Niestety nie mamy żadnych zdjęć, więc nie pokażemy wam jak wygląda Mackay

To drugie - Rockhampton (wołowinowa stolica Australii) – mogłoby śmiało konkurować z Mackay gdyby nie dwie rzeczy:

  • Po pierwsze to właśnie tu przebiega zwrotnik koziorożca, a że ja jestem właśnie spod znaku koziorożca to przecież jakąś pamiątkę trzeba mieć, co nie.

  • Po drugie w Rockhampton znajduje się darmowe ZOO w którym można spotkać wszystkie duże zwierzęta występujące w Australii. To właśnie tu po raz pierwszy i niestety po raz ostatni widzieliśmy Koale. W środowisku naturalnym nam się nie udało to chociaż tu.

  • Poza tym było kangury, kazurary, emu, krokodyle, psy dingo itd… Całkiem fajne małe ZOO pośrodku ogrodu botanicznego. Wszystko byłoby super gdyby nie żar lejący się na nas z nieba. Było naprawdę gorąco, a powietrze dosłownie stało, a my pociliśmy się niemiłosiernie, więc nie zabawiliśmy tam za długo. Samochód i klimatyzacja włączona i w drogę.

Na całe szczęście w trakcie tych 2 dni mieliśmy także i odskocznie bezbarwnych miast oraz długiej i często monotonnej drogi, a więc Sarina Beach oraz Yeppoon.

Sarina beach – przepiękna i znowu praktycznie pusta długa i szeroka plaża. Ponoć dobra do surfingu. Ku naszemu zaskoczeniu na plaży roiło się od malutkich krabów oraz malutkich kuleczek piasku (efekt uboczny drążenia krabich nor w piasku). U dzieciaków nie obyło się od krótkiej acz nie planowanej kąpieli. Spotkaliśmy też aborygenów.

Yeppoon – mała nadmorska miejscowość z przepiękną laguną (czyli basenami) tuż nad brzegiem morza. A że upał był niemiłosierny chętnie się wykąpaliśmy.

Później przyszedł czas na spacer po plaży. Pusta, piaszczysta, płaska jak stół. Wprost idealna na drogę. I rzeczywiście okazało się, że plaża była traktowana również jako droga dla samochodów na co wskazywały znaki przy wejściu na plaże. Niestety nasz kamper by się od razu zakopał w piasku, a więc droga raczej tylko dla napędu na 4 koła (4WD).

I tak oto po 700km dotarliśmy do 1770 (Seventeen Seventy), miasta którego nazwą jest cyfra. I nie bez powodu jest właśnie tak, bo to właśnie tu w 1770 roku James Cook zacumował swój statek rozpoczynając historię australijskiego stanu Queensland. Stąd i ta nazwa.

Sama miejscowość jest niewielka. Pięknie położona przy wielkiej zatoce na końcu której znajduje się niewielki półwysep. Dojeżdżając do samego końca można nacieszyć oczy przepiękną panoramą na zatokę, a dzięki dronowi rzeczywiście zobaczyć, że jest się na samym końcu niewielkiego półwyspu.

Były również i plaże. A jakże. Były i kąpiele. Obowiązkowo. Nas zauroczyła w szczególności ta którą znaleźliśmy tuż przy naszym kampingu. Workman’s beach. Aby dotrzeć na plaże trzeba przejść urokliwą ścieżką przez las. A wtedy ukazuje się piękna, zaciszna plaża. W sam raz na poranną kąpiel.

Z Seventeen Seventy udaliśmy się do Hervey Bay po drodze zatrzymując się w Bundaberg. Nigdy w życiu byśmy się tam nie zatrzymali gdyby nie to, że to właśnie tu produkuje się słynne i smaczne piwo imbirowe. Piwo nazywa się bardzo oryginalnie … Bundaberg (pewnie tęgie głowy mocno się głowiły nad tą nazwą ;-).

Bundaberga piliśmy w Australii niemal codziennie i przyznam, że posmakowało także i naszym dzieciom. Spokojnie, spokojnie. Jest w 100% bezalkoholowe ;-). Przy browarach znajduje się niewielkie muzeum oraz sklepik, gdzie nie omieszkaliśmy zawitać i zaopatrzyć się w kilka przysmaków.

No i jesteśmy w Hervey Bay. Po pierwsze wieloryby, a po drugie największa na świecie piaszczysta wyspa – Fraser Island (1655 km2). Oto główne atrakcje Hervey Bay, oczywiście poza licznymi plażami. My przyjechaliśmy tu dla tej drugiej atrakcji, bo niestety o tej porze wielorybów tam brak. Zazwyczaj są tam pomiędzy sierpniem i wrześniem, no a my mamy styczeń. Pomimo tego udało nam się zobaczyć kilka, tyle, że w muzeum. Mi się podobało. Parwie jak w realu ; -) ,

No dobra, ale wróćmy do atrakcji numer 1. No i jakby to powiedzieć. Niestety nie jesteśmy mistrzami planowania, to i także Fraser Island nie udało nam się zobaczyć. Dlaczego? Ano otóż dlatego, że nie doczytaliśmy, że aby cokolwiek zobaczyć na tak dużej wyspie to trzeba mieć 2-3 dni. My niestety nie dysponowaliśmy taką ilością czasu. Poza tym strasznie to droga zabawa (około 3000 zł) bo by zwiedzić wyspę trzeba wynająć samochód terenowy (brak tam asfaltu, tylko szutr, piasek lub plaża) oraz zapłacić za przeprawę promową tego samochodu. Tak więc odpuściliśmy sobie Fraser Island. Ale jak się ma czas i pieniądze to ponoć warto. Wygląda to mniej więcej tak.

Skoro nie było wielorybów oraz nie pojechaliśmy na Fraser Island no to dnia następnego, zaraz po zabawie naszych dzieci w parku wodnym, ruszyliśmy do Noosa Heads. To mały nadmorski kurort, do którego zjeżdżają ludzie z pobliskiej okolicy, w większości pewnie z Brisbane.

Tym razem przyjechało ich sporo. Po raz pierwszy widzieliśmy ruch w mieście, tłumy na plaży. A jak tłumy na plaży to i ratownicy. Wielu ratowników. Wszystko dlatego, że cała Australia rozpoczęła swój długi weekend i szykowała się do świętowania. 26 stycznia przypada „Dzień Australii”.

Taki ich dzień niepodległości, a raczej dzień założenia Australii (Foundation Day), czyli dzień założenia pierwszej stałej osady jaką była kolonia karna przy Port Jackson (dzisiejsze Sydney).

No dobra, ale wracając do Noosa Heads. Miasteczko bardzo przyjemne i zadbane. Taki luksusowy kurorcik. Willi takich jak te z własną plaża, jak mrówków, czyli że dużo.

Nie wiem czy to ta luksusowa okolica Noosa Heads czy co tam innego, ale to właśnie tu Mati sprawiła sobie swój pierwszy tatuaż w życiu. Jaka zadowolona była. Jak nam to mogło umknąć. No cóż rodzice na -3.

Luksus luksusem, ale my oczywiście spaliśmy na polu kampingowym gdzie wieczorem zostaliśmy zaatakowani przez chmare kolorowych papug. Na początku byliśmy zauroczeni. Paupugi. Kolorowe. Takie ładne. Jednak wraz z upłyem czasu sytuacja się zmieniała. Upatrzyły sobie drzewo nad naszym kamperem i wydzierały się niemiłosiernie. O poranku zostawiły nam także o prezent. Całkowicie „osrany” samochód. Jakżeż my się umęczyliśmy, żeby to wymyć. Tak więc papugą (bez względu na to jak bardzo są kolorowe) stanowczo mówimy nie.

Po krótkim odpoczynku w Noosa Heads oraz obowiązkowej kąpieli w morzu przyszedł czas na to aby ruszyć do Gold Coast. Tam od 25 stycznia czekał na nas prawdziwy apartament, gdzie mieliśmy spędzić ostatnie 4 dni naszego pobytu w Australii.

Po drodze do Gold Coast zatrzymywaliśmy się na kilku malowniczych plażach, bo mają tego tu na pęczki.

No a naszą ostatnią noc spędziliśmy na darmowym noclegu (parking gdzieś pomiędzy autostradami niedaleko Gold Coast). Niestety wszystkie kampingi były już dawno zajęte, bo w długi weekend cała Australia się pakuje i wyrusza na kampingi. Teraz już to wiemy. Ale musimy przyznać, że wyspaliśmy się dobrze.

Tak oto 25 stycznia około godziny 10:00 dotarliśmy do Gold Cost. Magda, Franek, Matylda oraz nasze bagaże zostali wypakowani przy naszym apartamencie, a ja wybrałem się sam w drogę powrotną do Brisbane (to około 120km z Gold Coast) by zwrócić naszego kampera punktualnie o 13:00. Apartament nie byle jaki bo taki ;-)

A w wypożyczali kamperów w Brisbane. 2668km przejechane. Szkód brak. Depozyt 5000 AUS zwrócony.

A ja po 3 godzinach podróży pociągami i tramwajem wróciłem tam gdzie wypakowałem rodzinę wraz z bagażami.

Witaj Gold Cost - sufringowa stolico Australii.

80 wyświetleń0 komentarzy

Ostatnie posty

Zobacz wszystkie
bottom of page