top of page

Lądujemy w Melbourne -

  • chali
  • 4 sty 2020
  • 4 minut(y) czytania

Dzień 23 – 25

No i stało się. W 23 dniu naszej podróży wylądowaliśmy w Australii. A konkretniej w Melbourne. Po Bangkoku to dla nas nie lada szok. Czysto. Ładnie. Schudnie. Nie za gorąco. 26 stopni (choć później okazało się, że trafiliśmy na chwilowe ochłodzenie). Uśmiechnięci ludzie. Wszyscy mówią po angielsku (nie licząc niektórych turystów). Dużo zieleni. Dużo wieżowców. Dużo fajnego. Dużo miłego. Jak widać z tego opisu, Melbourne nas urzekło. No dobra ale jak to się stało i dlaczego?

Na Melbourne zaplanowaliśmy 3 dni. Nie za dużo, nie za mało. Niektórzy by rzekli w sami raz. A jeśli dni niewiele to kluczowa jest dobra lokalizacja samego noclegu. Wybór był prosty CBD (Central Business District) czyli samo centrum. Liczyła się lokalizacja i cena (Australia do tanich nie należy), a nie standard. Tak oto trafiliśmy do hotelu City Budget.

ree

Bazowy pokój bez łazienki. Ta była na korytarzu, wspólna dla wszystkich (jak za dobrych czasów studenckich). Wszystko czego potrzeba aby się przespać i umyć. Wszystko a nawet więcej, bo w hotelu znajdowało się wyjście na dach, gdzie wieczorami raczyliśmy się australijskim winem. A tego tu mają pod dostatkiem.

Pierwszego dnia (1 stycznia) miasto wyglądało na nieco wyludnione, ale co się dziwić, przecież kilka godzin temu obywał się tu karnawał na ulicach miasta tj. Nowy Rok. Po zrzuceniu 4 plecaków w hotelu (a w zasadzie mamy ich 6) ruszyliśmy na miasto, by zjeść coś. Marzyliśmy też o kawie, a ponoć Melbourne to stolica dobrej kawy w Australii. A jak kawa to dobrze jest ją wypić z kimś znajomym. I tak się akurat złożyło, że tego dnia nasza znajoma z Katowic, która teraz mieszka w Kanadzie, a kiedyś mieszkała w Australii, była właśnie w Melbourne. No i jak tu się nie spotkać. Świat jest mały. Gosia dzięki za towarzystwo. Podziękowania również dla Tani (znajoma Gosi, obecna rezydentka miasta Melbourne). To ona wskazała i poprowadziła nas do „Royal Botanic Gardens” (królewskie ogrody botaniczne) oraz „Stone of Rememberence” (Świątynia Pamięci poległych w wojnie).

Royal Botanic Gardens to miejsce magicznie zielone i spokojne. Z jednej stron dostojne duże drzewa wszelakiej maści.

Z drugiej strony miejska dżungla.

Z trzeciej … no wiecie trawniki, takie zielone fajne przestrzenie. No i woda. I ptaki, kaczki. Generalnie sielanka. Takie łąki łan. Dzieci zachwycone i nie zanudzone.

A tuż tuż. Obok. Majestatyczna Świątynia Pamięci wraz nieustanie płonącym od 1954 roku zniczem pamięci (za tych którzy walczyli na frontach drugiej wojny światowej). Położone w wzgórzu z pękną panoramą na miasto.

Dzień pierwszy zakończyliśmy spacerem nad rzeką Yarra. No i musimy przyznać, że Yarra nas jara. Idąc w kierunku dzielnicy CBD (Centrum Business Distric) cały czas ma się przed oczami wieżowce, szklane domy i biura. Miejska dżungla.

Tego dnia zrobiliśmy razem z dzieciakami ponad 18 000 kroków. A pomimo tego, spać nie chciały. No tak ale, zmiana czasu (+4 godziny vs. Bangkok) robią swoje. Nie wzięliśmy tego pierwotnie pod uwagę. Przełożyło się to jednak, na nasz późny start dnia kolejnego. Pobudka skoro… południe. Czyli spaliśmy smacznie do 12:00 (czas Tajlandzki 8:00 rano czyli wszystko w porządku).

No i co tu robić gdzie dzień tak późny. Wybór padł na zawsze zdającą egzamin (z dzieciakami) plaże, która jednak tym razem została wzbogacona o historyczne wesołe miasteczko oraz pingwiny czyli witaj „St. Kilda Beach”.

ree

Podróż tramwajem (bo ponoć Melbourne szczyci się najbardziej rozbudowaną siatką połączeń tramwajowych na świecie) i już po 30 minutach cieszyliśmy nasze ślepia przepiękną piaszczystą plażą z której rozciągał się widok na centrum miasta. Niby w mieście, a nie w mieście. Na plaży. Słońce. Woda. Kite Surfing oraz stare molo w St. Kilda na końcu którego co każdy wieczór przybywają ze swoich połowów pingwiny.

Stare molo na St. Kilda wygląd tak. Nas zauroczyło.

A przy plaży. Tuż tuż obok. Luna Park czyli wesołe miasteczko. Tyle, ze nie byle jakie bo takie historyczne z najstarszym roller coster’em na świecie (ponad 100 lat).


I weź tu człowieku nie spróbuj się przejechać. Franek i Matylda zachwyceni przed, lekko przestraszeni w trakcie oraz ponownie zachwyceni już po. Wtedy to każde z nich prężyło muskuły i przekrzykiwało się jak to było fajnie. A jeszcze kilka minut temu strach im zaglądał w oczy, ale … było super. Naprawdę. Nawet my stare dziady dobrze się bawiliśmy. A poza tym całe wesołe miasteczko ma niepowtarzalny klimat lat które już minęły. Tak jakby czas stanął w miejscu.


Po Luna Parku czas na pingwiny. A więc dreptamy na molo (również historyczne z urokliwą restauracją na jego końcu) i brniemy dalej na kamienie, gdzie ponoć wieczorem pojawią się pingwiny. Na początku, czekając na pingwiny było dosyć kameralnie. Że niby my i one i jakaś tam garstka ludzi.

Czekając odrobiliśmy nawet lekcje. Tak lekcje, bo wiecie my tu codziennie robimy z Frankiem i Matyldą zajęcia szkolno-przedszkole. A że tym razem wypadło w takiej scenerii to tylko pozazdrościć.

ree

Niestety z każdą minutą, kwadransem ludzi przybywało. Aż w końcu było ich (nas) tak wielu, że zaczęło wyglądać to niemal komicznie. Tysiące ludzi na brzegu w oczekiwaniu na… jednego, pierwszego małego pingwina ;-)) Pingwin kontra reszta świata.


No dobra. Pewnie w końcu po 22:00 przypłynie tu ich cała chmara, ale było już późno, było już zimo (o tak było nam bardzo zimno, bo wiało, wiec po raz pierwszy windstopery i bluzy poszły w ruch), wiec postanowiliśmy oddalić się w kierunku naszego pokoju hotelowego. Ale żeby nie było pingwiny widzieliśmy.

ree

Trzeciego i ostatniego dnia zastaliśmy rzeczywistość nieznacznie inną do tej dotychczasowej. Niebo było spowite dymem, a w powietrzy unosił się zapach spalenizny. W tej sytuacji pierwszy raz poczuliśmy to o czym media z całego świata trąbią od kilku miesięcy. Pożary, pożary i jeszcze raz pożary trawiące całe wschodnie wybrzeże Australii. Coś co do tej pory było odległe, stało się materialnie rzeczywiste. Niby wszyscy w mieście żyli jak co dzień, ale jakoś tak po spowitym dymem Melbourne, spacerowało się z deczka inaczej.

W tej sytuacji postanowiliśmy po raz kolejny udać się na plażę, bo tam przecież wiatry i pewnie ten dym przewieje. O nie nie. To tak nie działa. Był również i tam, choć z pewnością był mniej uciżążliwy niż w mieście.


ree

Na „brigthon Beach” (bo o tej plaży mowa) spędziliśmy połowę dnia trzeciego. Znajdują się tu charakterystyczne kolorowe domki kąpielowe. Dokładnie 82 kolorowe domki. Każdy inny. Każdy kolorowy. Fajnie. I od razu zrobiło się milej. Naprawdę.


Wieczorem wróciliśmy do miasta by po raz ostatni przespacerować się jego ulicami. A w szczególności wąskimi uliczkami zwanymi tu „lanes”. Pełno tu knajpek i restauracji oraz graffiti.

W ten oto sposób pożegnaliśmy się z Melbourne, bo już jutro skoro świt ruszamy samochodem na poza miasto. Great Ocean Road, Phillip Island oraz Promontory National Park czekają. A my? Też nie możemy się tego doczekać.

1 komentarz


jadwigaobr
05 sty 2020

Bajecznie kochani buziaki gorace .Powodzenia

Polub

©2019 by czteryplecaki. Proudly created with Wix.com

bottom of page