top of page

W 80 dni dookoła ... dobiegło końca

  • chali
  • 15 mar 2020
  • 8 minut(y) czytania

Dzień 73 - 80 czyli ostatni tydzień naszej podróży


ree

Tylko 1 godzina i 20 minut lotu. Tyle trwa przeprawa z Christchurch do Auckland. Witaj wyspo północna Nowej Zelandii. Karino wulkanów, gejzerów i gorących źródeł. Spędzimy tu najbliższy tydzień. Lądujemy późno bo o 19:10, ale oczywiście jest jeszcze jasno. W sam raz aby zająć się odbiorem samochodu. Tak samochodu, a nie jak dotychczas to było kampera. Dlaczego?


Kampery na tak krótki czas są bardzo drogie, a samochód osobowy wręcz przeciwnie. Kilka dni wcześniej zrobiliśmy szybką kalkulację i wyszło nam, że bardziej opłaca się tańszy wynajem samochodu oraz droższe noclegi (bo trzeba wynająć pokój 4 osobowy) niż bardzo drogi kamper i tańsze noclegi na polach kampingowych/ nocowanie na dziko. I tak oto staliśmy się tymczasowym właścicielem Nissana Sylphy (takiego modelu w Polsce nie zaznasz) rocznik 2012.

ree

Jak chce się wynająć tanio samochód osobowy w Nowej Zelandii (a wiadomo, że my chcemy) to polecamy www.rentalcarnz.com. Samochody starsze, bardziej wiekowe, ale mają wszystko co trzeba, a w porównaniu do popularnych wypożyczalni (Hertz, Enterprise czy Europecar) są o połowę tańsi.


I tak oto wyruszyliśmy w trasę po wyspie północnej. Mieliśmy tylko 7 dni, aby zobaczyć tyle ile się da. A dało się tyle (patrz mapka).

ree

A skoro trzeba zobaczyć tyle ile się da, to zaraz po odebraniu samochodu ruszyliśmy w drogę. Zbliżała się noc, a przed nami blisko 200km by dotrzeć do jaskiń Waitomo (Waitomo Caves). Ruszyliśmy, ale nie dotarliśmy. Zmęczenie dało się we znaki przede wszystkim dzieciakom, no a później w ramach reakcji łańcuchowej na narzekania i płacz także i nam. I tak oto około 22:30 zawitaliśmy do motelu w Hamilton. Ostatni wolny pokój. Ale za to jaki. Po 3 tygodniach podróżowania kamperem taka odmiana była dla nas wielkim (pozytywnym) szokiem.

Rano skoro świt, czyli o 12:00 (no co w końcu musieliśmy się wyspać) niemal wyrzucili nas z motelu, ruszyliśmy w kierunku jaskiń Waitomo. W końcu mieliśmy okazję przyjrzeć się krajobrazowi wyspy północnej za dnia (wczorajszy przejazd był po zmroku) i musimy przyznać, że jak na razie wyspa północna po kątem widokowym nie umywa się do wyspy południowej. Brak tu spektakularności z jaką spotykaliśmy się prawnie na każdym kroku na Wyspie Południowej. Dodatkowo więcej tu ludzi, więcej zabudowań, co ujmuje nico uroku mijanym krajobrazom. Jak na razie 1:0 dla wyspy południowej, a co dalej to się zobaczy.


Jaskinie Waitomo (dzień 73). Pojechaliśmy tam dla robaków. Ale nie byle jakich, tylko takich świecących (tzw. glow worms).

Można je zobaczyć podczas spływu podziemną rzeką. No i musimy przyznać, że czegoś takiego w życiu nie widzieliśmy. Wygląda to niesamowicie. Tak jak nocne niebo usiane milionami gwiazd, tyle że głęboko pod ziemią. Bomba.

Robaki żywią się owadami, które zwabione światłem wpadają w zwisające kleiste nici, niczym pajęcze sieci. W ciemności ich nie widać, więc o wpadkę łatwo raczej.

No, a dzięki tej wymyślnej technice łowczej, my mogliśmy raczyć się tym świetlnym spektaklem. Robienie zdjęć czy też kręcenie filmów niedozwolone, więc wspieram się tym co znalazłem w necie. Ale musicie mi uwierzyć, że było tak jak na zdjęciach.


Jaskinie Waitomo oferują o wiele więcej niż tylko glow worms. Jest tu wiele formacji skalnych o przeróżnym charakterze przy czym aby je zobaczyć trzeba by się wybrać na dłuższą wyprawę (np: 2-3h), a to już dla Franka i Matyldy mogłoby być za wiele. W związku z tym ograniczyliśmy się do tej 45 minutowej opcji w ramach której poza spływem odwiedza się też kilka grot skalnych. Dla małych dzieci w sam raz, no chyba, że pod strzechą ma się małego speleologa (choć wątpię) to można pokusić się o więcej.

ree

Teraz kolej na Jezioro Taupo (Lake Taupo), największe jezioro wysypy północnej (dzień 75). Jest ono porównywane przez niektórych z jeziorem Wakatipu koło Queenstown na wyspie południowej. I rzeczywiście im bliżej jeziora tym krajobraz stawał się bardziej górzysto-pagórkowaty, ale powiedzmy to szczerze. Nie ma co się równać z Lake Wakatipu.

Ale to nie ważne, bo my i tak nie mogliśmy się doczekać na to Taupo, bo to właśnie tu mieliśmy się spotkać po raz drugi z Mariuszem, Martą, Werą i Magdą. Szaloną rodziną z Polski (model 2+2 jak i my), którą to spotkaliśmy w Abel Tasman na wyspie południowej. I stało się jak miało się stać. Obie rodziny zameldowały się na tym samym polu kampingowym TOP10.

Było gorące przywitanie, a później gorące źródła. Takie klimatyczne. bo tuż nad rzeką Waikato. Piękne widoki. Siedzimy sobie w gorąco-ciepłym strumyku, który wpada wprost do zimnej rzeki Waikato. Dyskusja wre. A jak komu za gorąco to można ochłodzić się bezpośrednio w zimnej, czystej, lecz rwącej rzece Waikato.

A tuż obok majestatyczne wodospady Huka Falls. Bosko.

A po powrocie na kamping nasze dzieci od razu ruszyły do wspólnej zabawy pozostawiając nam (czyli rodzicom) czas na odpoczynek, pogawędkę oraz buteleczkę (a może dwie) cydru i wina. Lepszego wieczoru nie można było sobie wyobrazić.

ree

Kolejnego dnia (dzień 74) było jeszcze lepiej. Co prawda zostaliśmy w Taupo, ale nudą nie wiało, bo postanowiliśmy udać się na rodzinny rafting.

No wiecie. Dwie rodziny, dwa pontony, jedna bystra górska rzeka z piekielnie zimną wodą (około 8 stopni) oraz wiele kaskad wodnych. Wszystko to razem wymieszane i wstrząśnięte przez kolejnych 90 minut, daje dobrą zabawę. Dzieci zachwycone. Bo siedziały na dziobie. Bo było mokro. Bo były krzyki. Bo były skoki do wody. A jak dzieci zachwycone to my również. Polecamy. Tongarino River Rafting daje radę.

Ci co uważnie czytają zauważą, że w Taupo spędziliśmy aż 2 noce. Zanim jednak w drogę ruszyć będzie nam pora (dzień 75) to jeszcze tylko wspólna (obie rodziny razem) wizyta na księżycu. Tak na księżycu i jego kraterach (craters of the moon). Tak przynajmniej ktoś nazwał ten geotermalny park.

Niewiele to ma wspólnego z księżycem, ale za to można tu zobaczyć hydrotermalne kratery erupcyjne i fumarole (tak to się ponoć nazywa), a także baseny błotne. A wszystko to przy akompaniamencie wszechogarniającego zapachu siarki i pary wodnej.

Jedno jest pewne. Było klimatycznie i to nie tylko z racji tej siarki, ale tak ogólnie. Warto. Cały spacer zajmuje około 45 minut. I fajnie.

Opuszczając tą księżycową krainę przyszedł czas na rozstanie, by każde „2+2” rozjechało się w swoje strony. Uściskom oraz życzeniom rychłego zobaczenia się tym razem w Europie, nie było końca. A więc do zobaczenia Marto, Mariuszu, Wero i Magdo. Wtedy jeszcze nie zdawaliśmy sobie sprawy jak silne były to życzenia (ale o tym za chwilę).

ree
ree

I ruszyliśmy do Rotorua, która przywitała nas wiatrem i deszczem. Tak więc jedyne na co starczyło nam sił to posiłek (tym razem w restauracji) oraz znalezienie przyzwoitego kampingu (tym razem z gorącymi źródłami). Zwiedzanie i atrakcje zostawiliśmy sobie na jutro.

Rotorua (dzień 76) to geotermalna stolica Nowej Zelandii jak i waży ośrodek kultury Maoryskiej. Nie pozostało nam zatem nic innego jak zobaczyć nasz pierwszy w życiu gejzer, oraz słynną maoryską hake (taniec wojenny Maorysów) a także magicznego dla Maorysów ptaka Kiwi. Tak się akurat złożyło, że i jedno i drugie, a także i to trzecie można było zobaczyć w Te Puia w dolinie Whakarewarewa (centrum kultury maoryskiej oraz geotermalnych cudów Nowej Zelandii). Za wstęp, a owszem trzeba zapłacić i to nie mało.

ree

Były gejzery, a w szczególności ten największy Pohutu z którego woda tryska aż do 30 metrów, a także po raz kolejny baseny błotne oraz siarkowodór w powietrzu (Franek miał go dosłownie i w przenośni już po dziurki w nosie).

Było kiwi. Robienie zdjęć zabronione wiec musicie mi uwierzyć na słowo ;)

Były tańce maoryskie włączając w to wojenną Hake.


A na końcu był spacer po centrum kultury gdzie nauczają maoryskiego rzemiosła.


Te Puia to takie 3 w 1. Było OK, ale tylko OK. Zabrakło tego czegoś aby wizyta ta miała wyjątkowy charakter. Chyba po prostu było zbyt turystycznie, choć o ironio tańce maoryskie nam się podobały. Niemniej Rotorua, z tym swoim turystycznym zacięciem, nie przypadła nam aż tak bardzo do gustu.

ree

Wyjeżdżając z Rotorua zawitaliśmy jeszcze w rezerwacie sekwoi (Redwood Park). To gatunek najwyższych drzew na świecie (do 115 metrów), strzelistych jak kolumny o lekko czerwonawym kolorze kory. Trzeba przyznać, że spacer po takim lesie robi niesamowite wrażenie. Tu można poczuć siłę natury i miałkość człowieka.

Poza spacerem po lesie (polecamy) można także wybrać się na spacer w koronach drzew. Dla naszych dzieciaków była to nie lada atrakcja. Franek i Matylda bez najmniejszych obaw stąpali, a nawet biegali na drewnianych kładkach zawieszonych do 20 metrów nad ziemią. Brawo Wy.

Naładowani energią sekwoi ruszyliśmy do Matamata na spotkanie hobbitów.

(Dzień 77) Każdy kto oglądał „Władcę pierścieni” doskonale rozpozna te budynki.

ree

Wioska „the shire” pospolicie zwana tu Hobbiton’em. Stworzona niedaleko miejscowości Matamata, specjalnie na potrzeby produkcji „władcy pierścieni”. Peter Jackson (główny reżyser) samodzielnie nadzorował wybór miejsca, a później misterną budowę planu filmowego, który pozostał aż do dziś jako jedna z największych atrakcji tego regionu. No i trzeba przyznać, że zrobili to z rozmachem oraz dbałością o każdy szczegóły.

My zaplanowaliśmy Hobbiton jako atrakcję dla dzieci, ale nasze chyba jeszcze do tego nie dorosły. A więc raczej zabawa dla dorosłych.

Obecnie jest to istna maszynka do zarabiania pieniędzy (86 NZD czyli 215 zł od dorosłego). Zwiedzanie tylko z przewodnikiem w grupach po 45 osób. Trwa to jakieś 2h, a wycieczki rozpoczynają się co 15 minut. Wyobraźcie sobie ile osób w tym samym czasie przebywa w Hobbitonie. Mi wyszyło około 360 osób. Dużo. Jak dla mnie za dużo, ale o dziwo ze względu na rozmiary Hobbitonu, jakoś udaje się rozprowadzić tych ludzi tak by zachować namiastkę beztroskiej sielanki i spokoju. Niemniej dla mnie bez rewelacji, ale Magdzie się podobało. No a o dzieciach już wspominałem. Trochę dla nich nudą wiało. Zaliczone i możemy jechać dalej.


Po drodze zaliczamy kąpiel na przepięknej plaży przy Mt. Manuganui. W końcu woda w morzu jest przyjemnie ciepła.

Dalej kierujemy się na półwysep Coromandel i zaczyna się robić ciekawie. Wzgórzysty, porośnięty subtropikalnymi lasami deszczowymi przypomina nam swoim charakterem wyspę południową.

ree

Kręte drogi spowalniają nas do tego stopnia, że noclegu szukamy już po ciemku. Niestety miejsc wolnych brak lub wszystko już dawno zamknięte. Całe szczęście, że właściciel jednego z hosteli zlitował się nad nami i przenocował u siebie w domu w piwnicy. Złoty człowiek. My to mamy szczęście do ludzi. Widocznie musieliśmy coś dobrego w życiu zrobić, bo karma do nas wraca ;-).

(Dzień 78) Tairua. Tak nazywała się miejscowość, w której spaliśmy. Nic nadzwyczajnego poza tym, że spotkaliśmy tu dobrych ludzi. Dziękujemy za nocleg oraz poranne śniadanie na trawie w przy hostelowym gospodarstwie, gdzie nasze dzieci mogły nakarmić konia. Agroturystyka w Nowo Zelandzkim wydaniu.


Wdrapaliśmy się tu także na pobliski szczyt (Mt. Paku). I taki widok to ja rozumiem. Morze, wyspy, plaże no i ten kolor wody. Znowu miałem ciarki na karku. A to dopiero początek półwyspu Coromandel.


Dalej ruszyliśmy krętymi drogami do Hot Water Beach, czyli plaży na której wybijają gorące źródła. Wystarczy saperka i trochę krzepy. I już można rozkoszować się w basenie z gorącą wodą wprost na plaży.


Łatwiej powiedzieć. Trudniej zrobić, bo precyzja wykopu jest ważna, a i chętnych wielu. Ostatecznie pomimo wielu prób musieliśmy odtrąbić porażkę. Przy czym żeby nie było. Tuż obok nas woda gorąca była, a dzięki uprzejmości basenowych sąsiadów, doświadczyliśmy jej także i my.


ree

Tuż obok Hot Water Beach znajduje się także kluczowa atrakcja tego wybrzeża czyli Cathedral Cove. Klifowa plaża z „katedralnym” sklepieniem skalnym. Jak zobaczycie zdjęcie to zrozumiecie co mam na myśli. Niestety droga na plaże daleka i raczej mało prawdopodobne by Franek i Matylda z własnej nieprzymuszonej woli zechcieli udać się z nami na tą wędrówkę. Postanowiliśmy więc, że spędzimy tu noc, na kampingu, po to by bez pośpiechu (na tzw. raty) zobaczyć ten cud natury.


Szlak przetarła Magda a ja zostałem z dziećmi. Była plaża, kąpiel w morzy oraz huśtawka na drzewie.

Później zamiana. Droga kamping - Cathedral Cove – kamping to około 1,5h, a Cathedral Cove najlepiej jest zwiedzać przy mocnym odpływie aby móc suchą nogą przespacerować się pod katedralnym sklepieniem skalnym (warto więc znać godziny pływów). A przespacerować się trzeba bo robi to piorunujące wrażenie. Przypomina to trochę swym charakterem Tunnel Beach z wyspy południowej w Dunedin.

A droga wzdłuż klifu jest równie wyjątkowa.

Po powrocie na pole kampingowe czekała nas niespodzianka. Bez zapowiedzi. Bez ostrzeżenia. Z zaskoczenia. Mariusz, Marta, Wera i Magda. Szalona rodzina z polski po raz kolejny. Spotkanie jakiego nie planowaliśmy, ale widocznie było nam to pisane. Świat jednak jest mały.


(Dzien 79) Następnego dnia ruszyliśmy do Auckland. To biznesowa stolica Nowej Zelandii oraz światowa stolica żeglarstwa. Wielki port a w nim tysiące łodzi żaglowych. Od tych małych po te największe i najszybsze.


America’s Cup - najbardziej prestiżowe zawody żeglarskie na świecie - są tu wyniesione na piedestał.


A gdyby komuś przyszło na myśl zasmakować żeglarskiej przygody, to za drobną (no dobra nie taką dobrną) opłatą można przepłynąć się w jak załoga na jednej z łodzi jakie jeszcze do niedawna ścigały się w tych prestiżowych zawodach. My niestety nie mieliśmy na to czasu, bo zaplanowaliśmy na Auckland dosłownie 1 dzień.

Powałęsaliśmy się tylko porcie. Zjedlimy i popili, by następnie przez pełne drapaczy chmur centrum wrócić do naszego budżetowego pokoju hotelowego Jucy skąd następnego dnia wcześnie rano udaliśmy się na lotnisko.

(Dzień 80) Plecaki spakowane. Samochód zdany. Żegnaj Nowa Zelandio. To był wspaniały czas i z pewnością na długo zostaniesz w naszej pamięci. Czas podsumowań całego wyjazdu jeszcze przyjdzie zatem kończymy na tym i wsiadamy do samolotu. Droga długa przed nami. W Polsce pojawimy się dopiero za jakieś 30h.


 
 
 

©2019 by czteryplecaki. Proudly created with Wix.com

bottom of page